Jerzy Lewczyński. Człowiek z aparatem
Małgorzata Lichecka rozmawia z Wojciechem Nowickim, kuratorem wystawy „Jerzy Lewczyński. Oczyszczenie.”
- Jaka była Pańska koncepcja pracy nad fotografią Jerzego Lewczyńskiego?
- Cóż, koncepcja zmieniała się z czasem. Wynika to stąd, że dzieło Lewczyńskiego wydaje się bardzo niejednorodne. W jego pierwszych próbach z łatwością można odnaleźć odbicie tego, co stanie się później jego pasją: nawiązania (tu jeszcze nieświadome) do nadrealizmu. Są to fotomontaże, autoportrety i portrety przyjaciela naklejone na zdjęcia przedstawiające miejsca, do których, jak sądzi, nigdy się nie dostanie. Widzimy stocznię czy jakieś odległe pejzaże z palmą. Po wojnie jednak krystalizuje się fascynacja Lewczyńskiego fotografią piktorialną – co też łatwo zrozumieć, gdyż ten rodzaj fotografii był przed wojną nurtem zwycięskim, a jej późniejsze postaci – fotografia socrealistyczna – również długo u nas przetrwały. Po tym następuje czas zainteresowania włoskim neorealizmem. Na wystawie prezentujemy kilka zdjęć z tego cyklu, np. ciemne klatki schodowe. Lewczyński zaczyna ten rodzaj twórczości w latach 50.; jednak przeszukując jego archiwum natknąłem się na zdjęcia w podobnym klimacie robione już w latach 70. Odwzorowanie znanych mu prądów to pierwsza koncepcja pokazania Lewczyńskiego. A potem archeologia fotografii.
- Ulubiony temat Lewczyńskiego.
- Rzeczywiście. Archeologia fotografii jest koncepcją dużo śmielszą, własną. W „Czytelni Sztuki” znalazło się sporo zdjęć z tego właśnie cyklu, zdjęć znalezionych na ulicy, jak „Portret NN”, być może mieszkanki Gliwic, czy „Syfilis”, przedstawiający twarz kobiety zdeformowaną chorobą, przefotografowaną z jakiegoś podręcznika medycyny. Lewczyński nie poprzestaje jedynie na tym. Tworzy zdjęcia poszukujące granic medium fotografii. Na wystawie znajduje się tryptyk, jedno z moich ulubionych dzieł, przedstawiający znaleziony portret: na pierwszym panelu twarz, następnie samo oko, a dalej coś, co przypomina mgławicę; to materia prima czarnobiałej fotografii, ziarno filmu.
– Czy w latach tuż po wojnie, później , w latach 70 i dziś Jerzy Lewczyński wciąż pozostaje w awangardzie?
- Dorównuje najlepszym z awangardowego panteonu polskiej fotografii, chociażby Dłubakowi. W tym panteonie był, póki uprawiał fotografię, Beksiński. Zresztą wspólnota twórcza Lewczyńskiego z Beksińskim jest zupełnie wyjątkowa. Dochodzili do podobnych wniosków, ich zdjęcia w pewnym okresie są bardzo podobne.
– Dlaczego zajął się pan Jerzym Lewczyńskim?
- To było moje marzenie. Żeby się z nim spotkać, zobaczyć jego archiwum, przyjrzeć się, jak głęboko można odejść od tego, co dotąd pokazywano. Jerzy Lewczyński miał wiele nieszczęścia w szczęściu: wydano mu jeden album, on sam wydał jedną antologię polskiej fotografii. Tyle. Były też różne katalogi, trochę wystaw, lecz nic trwałego. Chciałbym żeby po Jerzym Lewczyńskim został ślad. Wystawa w „Czytelni Sztuki” jest ledwie wycinkiem jego bogatego fotograficznego życia. Przestrzenią, w której staramy się pokazać dzieło Lewczyńskiego w sposób pełniejszy będzie książka, która najprawdopodobniej ukaże się do końca roku.
- Sam Lewczyński w niezwykle prosty, ale i piękny sposób mówi o fotografowaniu. Ważne są np. jego zainteresowania postacią Wilhelma von Blandowskiego, któremu poświęcił wiele artykułów i którego odkrył na nowo nie tylko dla Gliwic. Co jeszcze intryguje pana w tej postaci?
- Po prostu uważam Jerzego Lewczyńskiego za jednego z najwybitniejszych polskich fotografów. Wspaniale jest móc spotkać się i przedyskutować pewne rozwiązania z takim twórcą. Choć jednocześnie wiążą nas ograniczenia wynikające z długu wdzięczności wobec osoby użyczającej swojego czasu i swoich zbiorów. Ja te ograniczenia lubię, bo mnie stymulują.
– Gliwice, miasto długoletniego zamieszkania Lewczyńskiego, tak naprawdę nigdy nie złożyło mu hołdu. Co więcej, długi czas był poza i tylko nie liczni zwracali uwagę na jego nowatorskie podejście do fotografowania. Zawsze funkcjonował jako Jerzy Lewczyński, człowiek z aparatem. Nie chciano pokazywać go jako awangardysty.
- On sam niespiesznie podejmował próby, żeby się tu „pokazać”. Nie epatuje słowem „artysta”, niczego nie żąda.
– Nie lubi tego.
- Ale w końcu się zgodził, przygotowaliśmy wystawę. Co więcej, zamierzamy pójść dalej. Muzeum chce utworzyć instytut, oparty o niezwykle bogate archiwum Jerzego Lewczyńskiego. To sytuacja, w której wszystkie strony wygrywają: miasto zyskałoby coś, czego inne ośrodki mogą mu tylko pozazdrościć, mimo, przez długie lata nie doceniało, jak wielkiego formatu twórcą jest Lewczyński.
– Przeglądał pan tysiące zdjęć?
- O tak!
– Na co patrzeć, jak selekcjonować?
- Stosowałem tak wiele kluczy, że trudno mi je rozgraniczać. Niektóre przetrwały, inne nie. Chciałem pokazać ikoniczne zdjęcia Lewczyńskiego, bo mimo że czasem w niedużych powiększeniach, to przecież wyszły spod jego ręki. Chciałem też zaprezentować niewielką część materiału odrzuconego przez fotografa, pochodzącego z początków tworzenia aż do lat ostatnich, gdy zaczęto pokazywać Lewczyńskiego z szuflady.
– Jest zbieraczem.
- Potrzebuje masy kolekcjonerskiej dla dalszej destylacji. Jego praca nie polega na robieniu zdjęć fotoreporterskich. Fotografuje, a potem wrzuca zdjęcia do archiwum. I tylko promil potem wychynie, zazwyczaj w bardzo mocno przepracowanej formie. Kadry z „Czytelni Sztuki” są często ułamkami pierwotnych ujęć. Tak jest ze „Skórą” albo jak kto woli z „Koszulą” z cyklu „Głowy wawelskie”. (W tym cyklu wspaniale zresztą wychodzi twórcza ironia Lewczyńskiego, bo nie ma w nim ani jednej głowy). W oryginale ujęcie jest o wiele szersze. Widać całe podwórko, pranie. Lewczyński zawęził kadr do jednej symbolicznej koszuli.
- Ponieważ skromność miejsca wymaga zdecydowanych wyborów, na wystawie nie znalazły się jego autoportrety, a zrobił ich przez całe życie mnóstwo. Zostawiliśmy tylko jeden, z kością, będący nawiązaniem do tytułu wystawy: chodzi o „Oczyszczenie”. To działanie trochę w jego manierze, bo Lewczyński nigdy nie był wolny od dowcipu. Inna cecha, którą u niego uwielbiam to dawanie siebie. Całkowicie, nie merkantylnie, bez nastawienia, że ktoś wykupi miłe gesty. Do dzisiaj daje radę młodszym…
– Ma w sobie wciąż dziecięcą ciekawość, mimo swych 87 lat.
- Właśnie zachwycił mnie rzeczą, którą dziś wymyślił i, jestem tego pewien, zrealizuje.
– Chodzi o zdjęcia towarów z supermarketowych gazetek wklejone w zdjęcia z października 1956.
- Tak.
– Wrażenia Lewczyńskiego z aranżacji wystawy?
- Zapytał o ramy. Burzył się, że ich nie chce.
– Są cudowne…
- Powiedziałem, że zrobię takie, które mu się spodobają. No i udało się. Chodził po „Czytelni”, pokazywał je laską i mówił, że są fajne. Jak się już porozglądał, ucieszył ze sposobu pogrupowania zdjęć. Przecież nie miał pojęcia jak to zrobię! Czytał tylko moją książkę, rozmawiał ze mną wiele razy; ale nie był na żadnej wystawie, którą kuratorowałem. A potem pooglądaliśmy sobie słup ogłoszeniowy. Ubawił go. Wcześniej nie chciał mi dać zdjęć, które się na nim znalazły. Są takim minimalistycznym, niekombinowanym zapisem: cieszy go jakieś śmieszne słowo, więc je fotografuje. Skarżył się, że ludzie nudzą się tym, nie chcą oglądać, nie rozumieją. Wymyśliłem więc formę zmuszającą do czytania i oglądania.