Koło miejsca / Elementarz
Esej Koło miejsca Krzysztofa Siwczyka oraz zdjęcia z cyklu Elementarz Michała Łuczaka, powstały z inspiracji Czytelni Sztuki. Ukażą się w książce Koło miejsca, w serii Czytelnia Sztuki. Wernisaż wystawy fotografii z cyklu Elementarz, autorstwa Michała Łuczaka – 10 maja 2016 r., o godzinie 17.00 (wystawa do 12 czerwca 2016).
Spotkanie z książką Koło miejsca odbędzie się w Czytelni Sztuki czwartek 19 maja, o godzinie 18. Rozmowę z autorami Krzysztofem Siwczykiem i Michałem Łuczakiem poprowadzi Grzegorz Krawczyk.
Krzysztof Siwczyk – poeta. Autor jedenastu tomów wierszy i dwóch książek krytyczno-literackich. Debiutował w latach 90. Wydawnictwo a5 właśnie opublikowało nowe wiersze w tomie Jasnopis.
Michał Łuczak – fotograf. Członek Sputnik Photos, współzałożyciel Fundacji Kultura Obrazu. Laureat stypendium Młoda Polska, dzięki któremu powstała książka “Brutal”, uznana za Fotograficzną Publikację 2013 roku. Zdjęcia z serii “Brutal – retrospekcja” prezentowano w warszawskiej Kordegardzie, Czytelni Sztuki w Gliwicach oraz londyńskiej Doomed Gallery. Nagradzany m.in. Magnum Expression Award oraz MioPhotoAward.
Pamiętam… kolana zdarte w rowerowych kraksach, smak krwi i ziemi, kiedy trzeba było je „dezynfekować”; kopa w dupę, bo jakoś ciężko było się podnieść z chodnika; zgagę po tym jak uczyliśmy się bekać na zawołanie – myślałem że mi już tak zostanie; psie gówna na trawnikach, gdzie graliśmy w piłkę i smród kiedy się w nie wjechało kolanem; muzę z czołówki serialu o Robin Hoodzie; plucie na odległość – najdalej latały te zielone; bomby z proszku do pieczenia podkładane w sklepie; grę w noża scyzorykiem dziadka i puszczanie resoraków z górki; łzy kiedy nie mogłem zejść z budki transformatora i palący wstyd kiedy ściągała mnie stamtąd matka; niesprawiedliwy opieprz przy kolegach, bo „to nie ja mu zniszczyłem ten błotnik!”; i klucze na szyi, zawieszone na sznurowadle… pamiętam. Jeżeli kiedykolwiek w swoim dotychczasowym życiu byłem naprawdę wolny, było to wtedy.
Michał Łuczak – fotograf
Esej Koło miejsca powstał z podszeptu bliskiego znajomego, ale na zamówienie pamięci, która najwidoczniej zmówiła się w konkretnym miejscu i czasie. O mieście, w którym się żyje, najwidoczniej łatwiej jest mówić niż pisać. Pisanie ma w sobie coś z sądu kategorycznego. Miejsce i czas są przypadkowe, ktoś kiedyś się rodzi, dorasta i stara się po latach odtworzyć fragmentaryczny obraz własnego przeminięcia. Te obrazy ubywania, chwilowości, korozji, pod konkretnym piórem czy klawiaturą, pokazują się w całej swojej elementarnej mitologii. Jest ona tyleż indywidualna, co zbiorowa. Nie mając ambicji do kategoryzowania, piszący zawsze opowiada o atmosferze schyłku, bo tylko schyłek odpowiednio wyświetla chwilę bieżącą. Piszący zawsze pragnie znaleźć się możliwie blisko płytkiego dna, które zwykł nazywać pamięcią albo świadomością. Głębia doświadczenia, którą uzurpuje sobie piszący, sprowadza się bowiem do wyboru języka, jakim o niej opowiada. I chociażby dlatego kategoria prawdy nie należy do porządku literatury. Niezmienne pozostaje jedynie miejsce akcji: Gliwice. Lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte. Międzyczas i międzystrefa. A w nich język, który próbuje poniewczasie rozpoznać godziny, dni i miesiące, w których był niemy i po prostu żył drobnymi zdarzeniami nie mając im nic do powiedzenia. Teraz w kółko próbuje, póki nie jest za późno i coś jeszcze z niego zostało.
Krzysztof Siwczyk – poeta
Wystawa w TOP 10 (2016) rankingu Kultury Liberalnej “Powroty do korzeni. Rok 2016 w muzeach i galeriach” Zuzanna Sokołowska
poleca: DWUTYGODNIK.PL, Info-poster.eu, SILESIUS Wrocławska Nagroda Poetycka, Zuzanna Sokołowska, MIEJSCA PAMIĘCI (ELEMENTARZ) ArtPapier, CULTURE.PL Michał Dąbrowski / lipiec 2016
Być Wojaczkiem, Piotr Bratkowski NEWSWEEK Polska
Z nostalgią o Gliwicach. O książce “Koło miejsca/Elementarz”, Marta Odziomek, Wyborcza.pl
Koło Miejsca (fragment)
1
Pamięć, podobnie jak świadomość, jest naiwna. Pamięć o miejscu, mieście, okazuje się rodzajem fałszywego oznakowania pola absolutnej fikcji. Im bardziej sugestywnie i zmysłowo przywołujemy znaki czasu minionego, tym mniej mówią nam one o niegdysiejszej rzeczywistości miejsc i miast. Moje miasto było miejscem intensywnie oznakowanym, gęstą, acz ścieśnioną przestrzenią architektoniczną, było paroma ulicami i paroma gierkowskimi blokami. Jedna z tych ulic nosiła nazwę Przyszłości. U jej początku stał wieżowiec. U jej końca budowano kolejny blok. Na stu metrach popękanego asfaltu odbyłem długą życiową wędrówkę. Podczas letnich dni obserwowałem krople ciepłego deszczu wsiąkające w asfalt. Mniej więcej tak pracuje pamięć. Uwyraźnia szczegół, by błyskawicznie zatopić go w planie ogólnym, w jałowej atmosferze utraty. Między mundialem w Hiszpanii a mundialem w Meksyku zdążyłem przeczytać może jedną książkę. Stopniowo wlepki z podobiznami piłkarzy zachodziły śniedzią na pilśniowej meblościance. Kolorowe wizerunki ustępowały pod naporem monochromatycznej rzeczywistości. Rozkład ogarniał mieszkania i ulice, basen i szkołę, budkę z zapiekankami i sklep G. Lata były nadal gorące, wyodrębnione jakoś z jednorodnej brei innych pór roku. Kurczyło się pole obserwacji, stopniowo ubywało zainteresowań. Okazywało się, że największych emocji dostarcza młody chłopak o kulach, wyleniały popers, którego lokalne punki zrzuciły z wieży ciśnień. Nie było we mnie grama współczucia dla tego kaleki. Chadzałem chaszczami do tej wieży, wyobrażałem sobie szelest spadającego ciała i głuchy łomot twardego lądowania na żużlowym pumeksie. Inne życie i obcy dramat zapładniały moją wyobraźnię. To, co zaobserwowane, okazywało się tym, co przeżyte. Nie miałem pojęcia, że przeżycie będzie miało coś wspólnego nie tyle z wydarzeniem, w którym ewentualnie wezmę udział, ile ze sposobem jego zapisu. Zmysł obserwacji i naśladownictwa wystarczał mi z nawiązką. Tą nawiązką stawała się fantazja – znaczenie nadbudowywane nad tym, co widziałem. Jako że widziałem niewiele, na ograniczonym horyzoncie złożonym z paru bloków, na paru ulicach zroszonych letnim deszczem tym bujniej, jak saprofit, rozrastały się we mnie skłonność do uogólniania oraz tik smutnych diagnoz. Dni spędzałem na rozszyfrowaniu języka, w którym mówił do mnie świat. Drobne zdarzenia, nieważne fakty, codzienna szamotanina różnych nieistotności stanowiły całą tajemnicę życia. Ponieważ nie mogłem dać wiary absolutnie przygodnemu charakterowi miejsca, miasta i mojego w nim bycia, okazywałem się producentem znaczeń urojonych, wytwórcą metafizycznej chityny. Moja pamięć stawała się kontenerem na śmieci, z których nie układała się logiczna opowieść. Intuicyjnie czułem być może, że jestem w błędzie, jeśli żyję zdarzeniami. Nie wiedziałem jednak, gdzie szukać pomocy. Tymczasem starsi koledzy całymi dniami naprawiali jawy i emzetki w przyblokowych warsztatach, ustawionych niczym szałasy przy krawężnikach parkingu. Zrudziałe ślady na betonowych bloczkach jeszcze długo potem rosił letni deszcz. Ci, co pomarli pod banderami plakatów z Zarzewia i Nowej Wsi, wracają czasem w snach. Ci, co przesiedli się do aut, pomarli na starość lub jeszcze gdzieś są. Ci się nie śnią. Pamięć i świadomość są jedynie żałosnym klaserem służącym nam do porządkowania nieobecności, która tak wyraźnie wyszła na zdjęciach. Miasto i miejsce, w którym pobywałem, bo przecież nie byłem. Miasto i miejsce, z którego wyszedłem. To miasto pracowało na rzecz uogólnienia. Niczym szczególnym się nie wyróżniało. Dychawicznie żegnało pewien ustrój i równie niemrawo witało inny. Wtedy jeszcze nic nie wiedziałem o literaturze. Nie miałem pojęcia, że pomieszkiwali tu wybitni pisarze. Być może coś słyszałem, ktoś mi coś mówił, ktoś coś opowiadał. Ważniejsze jednak były godziny leżenia na przerzedzonym trawniku, pośród ostów, z oczami wlepionymi w pościel, którą ktoś wywiesił na balkonie czwartego piętra. Jeszcze dzisiaj wydaje mi się, że czuję jej zapach, że ciepło tych śpiochów należało do górników drugiej zmiany, a nie do niebieskich ptaków. Ludzie w pamięci to ludzie w ogóle. Utrata dotyczy szczegółu. Być może dlatego jesteśmy skazani na naiwność: żeby żyć. Oto cała nasza świadomość. Jej głębia to woń nie swojej pościeli, bliskość zupełnie obcego życia, które wiedliśmy, zanim ktoś nam go nie nazwał.
2
Literatura to uśmierzacz nudy życia. Mimetyzm i fantazja, opis i kreacja, dystopia i pamiętnikarstwo stanowią gatunkowe klisze, w których musi się zmieścić nasza egzystencja, aby zachować walor wypowiadalności, bez najmniejszej nawet pewności, że mówimy o czymś realnym czy istniejącym. Z tych przypadkowych i przykładowych klisz najłatwiej manipulować pamiętnikarstwem, gdyż dotyczy ono nieistnienia w postaci czystej. Zwłaszcza tam, gdzie materiał pamięci zorganizowany jest podług regulaminu zgrzebnej musztry, opartej na paru rytuałach, najchętniej zawierzamy iluzji prawdy. Czymś takim było dla mnie gliwickie dzieciństwo w PRL-u. Nic w tym dzieciństwie nie było dramatyczne poza obszarem niedostępnej nieświadomości. Wszystko natomiast wydawało się prawdziwe. Świadczy o tym wyrazistość szczegółu wydobywanego z pamięci i gęstość aury rzeczywistości, którą ten szczegół wzmaga. W każdej chwili dzisiejszej nocy widzę małą plakietkę Maanamu wpiętą w klapę dżinsowej katany, dokładnie czuję zapach smaru do łańcucha rowerowego. Te i inne żałosne magdalenki mapują teren nieistnienia, określają podmiotowe przygody, które były zaiste wspaniałe, skoro nie miały miejsca. Fragmentaryczne epopeje, tak bardzo pospolite, że bierzemy je za indywidualny ryt – oto co pozostaje do dyspozycji, kiedy żyje się poza literaturą. Miasto, w którym mieszkałem, nie było miastem literatury. Było i nadal jest wykwintną potencjalną międzystrefą, w której nie gnieździ się duch kultury literackiej, by nie powiedzieć kultury w ogóle. Nie mógłbym oczywiście żyć gdzie indziej. Gdzie indziej jest wszędzie, zwłaszcza tam, skąd i jak nazywamy rzeczy. Miałem się o tym dopiero dowiedzieć od byłych mieszkańców tego miasta. Tadeusz Różewicz, Julian Kornhauser i Adam Zagajewski to symbole miejsc, z których mówi język. Tymczasem jednak zamieszkiwałem w bezpiecznej blokowej enklawie. Stosunkowo długo byłem chory na rzeczywistość. Późne echo tej choroby to właśnie nocny flashback: kolejka do Domu Chleba, w której znowu stoję o świcie okutany w onuce z demobilu. Skłonność do mitologizowania pospolitych inicjacji, dokonywanych za pomocą powszechnie dostępnego braku wielu rzeczy, i robienie z tej skłonności wielkiego halo świadczy o ciągłej niedojrzałości. Póki mówię, że żyje we mnie pamięć dawnych dni, póty pozostaję zakładnikiem wewnętrznego manekina, obleczonego w roboczy fartuch z kretonu i wystawionego w witrynie Parysa i Gracji. Automatyzm, z jakim zjawia się we mnie wspomnienie i jego kąśliwa egzegeza, czyni mnie dozgonnym dłużnikiem czasu utraconego. Czas ten mówi obcym językiem melancholii. Miasto bez charakteru i miejsce bez nadziei innej niż przyszłość umożliwiły mi długi proces kiśnięcia we wspomnieniach i nadawanie tym wspomnieniom atrybutów literatury. Nie czytałem zbyt wiele. Wszystko wyrabiałem sam w aktach wyobraźniowych przetworzeń i pierwszych zapisów. Tak mi się wydawało. Dopóki nie przeczytałem Różewicza, byłem szczęśliwym wytwórcą własnego nieszczęścia. Chwilę po lekturze zostałem ograbiony z własności niczyjej. Tak wyobrażałem sobie literaturę. Nie podejrzewałem, że jest ona tam gdzie uzurpatorscy właściciele języka. Nie sądziłem, że świat będę musiał ukraść, a nie zrozumieć, co i jak mówi. Nie mówi bowiem nic szczególnego. I mówi to językiem obcym. Żyć w literaturze to przywdziać cudze palto i udawać, że jest skrojone na miarę.
3
Miasto długo użyczało mi swojej nieistotności. Nie kusiło zawikłaną historią, nie prowokowało do dyskretnych wglądów. Co sobota wyjeżdżałem na wieś. Sterczałem przed chlewem wgapiony, jak w święty obrazek, w świnię jedzącą chleb z wodą. Potem tę zarżniętą świnię przemycić trzeba było za rogatki miasta, upchniętą w bagażniku malucha. Odwieczny porządek natury przepchnięty, za pół litra żyta dla kaprala ORMO, głębiej w miasto, okazywał się rewelacją dla dziecka bloków. Te obrazy mięsa, odnalezione później u Różewicza, wracają teraz mocniej. Pracują na rzecz manekina, dodają mu sił żywotnych i krzepy, którą czerpiemy z mięsa. Czas spędzony na wsi w żadnym razie nie był arkadyjskim interwałem zawieszającym nieodparte trwanie miejskiej nudy. Stawała się ona li tylko mocniej odczuwalna, wyrazistsza w swoje poetyckiej potencji. Bardziej nadawała się do przydawania jej sensów, jakich w niej nie było. Wypłowiała, mdławopistacjowa kopuła miejscowego kościoła w Sośnicy nie lśniła nawet w porze, gdy słońce stawało najwyżej. Jej kolor odnalazłem na broszurze wydania Poezji zebranych Różewicza. Już samo to skojarzenie wydawało mi się ofiarą złożoną w imię utrzymania ciągłości doświadczenia. Sztuczność i karkołomna determinacja, z jaką podobne pomosty wielokrotnie przerzucałem nad przypadkowymi epizodami życia, weszły mi w krew. Był to mój sposób na to, by zapomnieć, że doświadczenie jest fragmentaryczne. Strach przed zerwaniem któregoś z codziennych rytuałów paraliżował wszelkie przejawy mojej woli. Nie robiłem niczego, jeśli porządek dnia się zaburzał. Czekałem, aż wydarzenia zaczną się bezpiecznie powtarzać. .Każde odstępstwo od normy, takiej, jaką ją sobie wymyśliłem, traktowałem jako powód do natychmiastowego zrzeczenia się jakichkolwiek zobowiązań czy obietnic. Tym samym moje dzieciństwo stawało się grą znaków prowadzących od punktu do punktu lub tracących całkowicie walor wiarygodności, co ułatwiało mi wpadanie w okresowe nostalgie. Te nie były niczym innym niż dygresją. Równie nudną jak codzienne ścielenie łóżka i wdziewanie szkolnego niebieskiego fartuszka z białym kołnierzykiem, tak uprzejmie promowanego w komunie. Miasto pomagało być „szarą masą, szarą rasą”, być dogodną wielością, bez uprzedniej potrzeby bycia niedogodną jedynością. Wszyscy wyglądali tak samo. Z pewnością dlatego pozostała mi słabość do tytułów nowofalowych tomów poezji: Zjadacze kartofli, Organizm zbiorowy, Komunikat. Do dziś w tych tytułach odnajduję całego siebie, a przecież nie doświadczyłem niczego poza schyłkiem „określonej epoki”. Schyłkiem, który bezkolizyjnie katapultował mnie w karnawał kapitału. Łatwość odnajdywania się w literackiej hasłowości swoje korzenie ma w mieście – miejscu, które nowy sens objawiło mi w czasie szkolnego repetytorium. Nie mogłem uwierzyć, że naprawdę tutaj napisano podstawowe teksty kultury polskiej dwudziestego wieku. Że zrobił to „człowiek w ogóle”, miłośnik dużych kwantyfikatorów pisanych małą literą, persona tyleż posągowa, ile kapryśna i humorzasta, niewolna od przywar ludzi spod budki z piwem. Tadeusz Różewicz mieszkał w tym mieście prawie dwadzieścia lat. Bez niego to miasto nie ma wielu sensów. Nie miało ich na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Nie ma ich dziś. Samo zamieszkiwanie miasta przez pisarza nic dla miasta nie znaczy, niczego w nim nie zmienia. Jest kłopotliwym faktem demograficznym, pomyłką w spisie ludności. Pisarz w każdym mieście jest zawalidrogą. Różewicz nie był jednak pisarzem w znaczeniu ścisłym. Był kimś na wzór modelu światoodczucia. I akurat jego światoodczucie czerpało soki żywotne z gliwickiej prowincjonalności, przechodniości, bycia zaledwie sienią między Krakowem i Wrocławiem.